Wychowałam się w domu, w którym alkohol był rzadkim gościem, podawany okazjonalnie, w bardzo niewielkich ilościach, gdzie służył wyłącznie do wznoszenia szczególnych toastów, a jego odurzający wpływ na organizm, nigdy nie był widoczny na żadnym członku rodziny, ani na gościach.
Ojciec był całkowitym abstynentem, a mama moczyła usta w kieliszku, żeby dotrzymać towarzystwa gościom. Jedna butelka wina potrafiła obsłużyć kilka uroczystości.
Blisko naszego domu stała budka z piwem - powód do wiecznych utrapień z powodu późno-wieczornych wrzasków, kłótni i innych ekscesów, które nie pozwalały spać, gdyż często odbywały się pod samym oknem na parterze.
Ojciec nienawidził pijaków. Często pokazywał mi jako dziecku przez okno, mocno zataczającego się człowieka, i mówił: "zobacz jaka świnia idzie ulicą". Tak więc jako dziecku wpojono mi, że alkoholik to świnia, śmierdziel, obszczaniec, obrzyganiec i zwierzę.
A mała grzeczna dziewczynka w czyściutkiej sukieneczce, powtarzała to co rodzice wpajali, bo to co powiedziała mamusia i tatuś było święte.
Dopóki nie zaczęły się tzw, cielęce lata - okres buntów i negacji wszystkiego co do tej pory zostało wpojone. Te lata przypadały na okres rozwoju ruchu hippisowskiego, kóry sprawę przyjmowania różnego rodzaju używek traktował zgoła inaczej.
Może nie zabrnęłam aż tak daleko w swojej próbie wyrwania się spod rodzicielskich skrzydełek, ale jednak ten wstrętny alkohol przestał się kojarzyć wyłącznie z " obszczymurkami ". Był symbolem wyzwolenia, wolności, niezależności i buntu.
Tak więc w wieku ok. 16 - 17 lat zmienił się mój stosunek do spożywania alkoholu.
Wycieczki klasowe, urodziny, czasem wagary kojarzyły się z potajemnym piciem wina. To był owoc zakazany, a tym samym kuszący. W gruncie rzeczy to było jedynie symboliczne picie, bo ani środki finansowe, ani warunki, ani czas, nie pozwalały na to żeby się upić.
I tak już do matury zostało. Na studia poszłam z niespełnionym marzeniem poznania stanu upojenia alkoholowego. Mieszkając z rodzicami, było to raczej niemożliwe, a tam w akademiku - koniec kontroli - hulaj dusza piekła nie ma ! Więc pierwszy raz kupiłyśmy sobie z koleżanką po 1 butelce wina na głowę, licząc na to, że tym razem taka ilość przyprawi nas o lekki "szmerek w głowie". Efekt był, żałosny.
Ja nie czułam,żadnej wesołości, ani rozbawienia, bo cały czas tylko latałam na przemian to z miską, to z wiadrem do koleżanki, która po wypiciu 1 szklanki dostała okropnych torsji. Pierwsze moje tak przykre doświadczenie, nastąpiło niecały rok później, kiedy to spóźniona dotarłam na huczne imieniny kolegi. I tak w różnych podgrupach zostałam przymuszana do wypijania tzw. karniaków. Szklanka wina białego wytrawnego, potem szklanka słodkiego czerwonego, potem pół szklanki czystej wódki, to wszystko w błyskawicznym tempie i na pusty żołądek sprawiło, że zanim dopchałam się do solenizanta impreza się dla mnie skończyła. Reszta zabawy odbyła się w ubikacji, z twarzą przytuloną do sedesu. Na drugi dzień miałam ochotę zamknąć się w piwnicy i nie pokazywać nikomu na jakieś co najmniej pół roku.
W każdym razie jedno osiągnęłam. Już wiedziałam na czym polega stan upojenia alkoholowego, o którym tak marzyłam.
Ale żeby tak człowiek w tym wieku potrafił wyciągać wnioski ! Nic z tego.
Jedynym wnioskiem było to, że błąd tkwił w zbyt szybkim tempie a nie w ilości.
Zaczęłam zauważać, że osoby, które nie stronią od alkoholu, są postrzegane jako bardziej swojskie, równe i bardziej akceptowane. Ci co nie pili to miągwy i ćmoki i nie nadają się do lepszego towarzystwa.
Z takim podejściem do sprawy przebrnęłam przez okres studiów, upijając się sporadycznie ale solidnie.
Wtedy, każde podejście do alkoholu było z zamiarem upicia się. Po to się pije, żeby poczuć efekt, a jeśli alkoholu, lub czasu było zbyt mało żeby się upić, to się nie zaczynało w ogóle. Czekało się aż będą finanse na więcej, a jedna samotna flaszka potrafiła przeleżeć miesiąc w szafie, czekając na koleżankę.
Chociaż muszę przyznać, że pierwszy raz kaca leczyłam alkoholem jeszcze na studiach. Namówił mnie kolega. Nie mogłam patrzeć na gorzałę następnego dnia, ale samopoczucie było tak obrzydliwe, że robiłam wszystko co mi radził. I jak tylko udało się utrzymać wódkę w żołądku, to potem faktycznie najgorsze minęło. To było nowe doświadczenie, chociaż wówczas jeszcze rzadko i jakoś niechętnie stosowane.
Następny etap to małżeństwo, narodziny córki, potem drugiej i przez jakią czas abstynencja. Pomimo mojej abstynencji przez okres ciąży, i karmienia to jednak styczność z alkoholem trwała nieprzerwanie. Mąż pił, pili znajomi i kumple.
Kiedy ja nie mogłam pić i tym samym nie tolerowałam picia ani palenia przy malutkich dzieciach, mój mąż zaczął szukać okazji poza domem. Zaczęło się nie wracanie do domu na noc (zwłaszcza po dniu wypłaty). Czasem taka balanga trwała 2 - 3 dni. Jednym słowem tak długo, aż się nie skończyły pieniądze, które albo przegrał w karty ( bo jak się okazało hazard również był jego chorobą), albo przepił stawiając wszystkim dookoła, bo jaśnie pan ma kasę i gest. A ja uwiązana pracą i małymi dziećmi nawet nie mogłam i nie wiedziałam gdzie go szukać. Nie pomagały prośby, nie pomagały też groźby. W końcu wpadłam na genialny, moim zdaniem, pomysł. Zaproponowałam, że jak chce pić to przecież ja się chętnie z nim napiję jak za dawnych dobrych czasów. Pomysł mi się podobał, bo przynajmniej był w domu i nie stawiał komu popadnie a ponadto nie dawał się ogrywać oszustom karcianym. Ale słowo się rzekło - obiecałam to musiałam dotrzymać kroku. Więc piłam, czasem jeszcze posprzątałam, pomogłam się położyć, bo łeb miałam tęgi.
Nigdy nie marudziłam, że w towarzystwie ktoś wypił za dużo, bo przecież to normalne. Jeszcze potrafiłam pomóc się ubrać, odprowadzić, albo pożyczyć na taksówkę.
Pewnego dnia rano po jakimś większym piciu we dwójkę, mój mąż zapytał, czy nie miałabym ochoty na piwo? Nie miałam, bo jeszcze picie na kaca nie było dla mnie normalne, ale odrzekłam, że jeśli ma ochotę to niech idzie do sklepu.
Myślałam, że kupi jedno piwo, a on kupił chyba 10. No i zrobiłam to czego chciałam unikać. Nakrzyczałam na niego, że głupi jest i nie myśli, bo wczoraj poszło tyle kasy na gorzałę a dzisiaj znowu 10 piw.
A kto kupi jedzenie i zapłaci rachunki jak będziemy tak szastać forsą. No i się zaczęło.
Już nie byłam dobrą kumpelą do wypicia, bo na drugi dzień krzyczałam, a w ogóle co to za komfort picia jak się o pieniądzach mówi ?
Ale jednak nasze wspólne picie w domu nadal miało miejsce, coraz częściej z mojej inicjatywy. Nawet się przyzwyczaiłam do picia piwa na drugi dzień. Chociaż prym i tak nadal wodził mój mąż.
Po jakimś czasie małżeństwo się rozpadło. Z pewnością alkohol był tego przyczyną, ale do tej pory twierdzę, że to alkoholizm męża do tego doprowadził. On odszedł, wyjechał, a mnie zaczęło brakować tego naszego wspólnego picia, na które tak marudziłam.
Zostałam sama z dziećmi, które już do szkoły zaczynały chodzić.
Potem dostałam mieszkanie, poczułam się niezależna. Miałam wielu znajomych, przyjaciół, którzy byli moimi częstymi gośćmi. Praktycznie bez alkoholu nie odbyło się ani jedno spotkanie towarzyskie. Organizowaliśmy bale karnawałowe, bale przebierańców, wyjazdy w plener, wyjazdy na konie, ogniska i inne atrakcje.
Zawsze, ale to zawsze musiał nam towarzyszyć alkohol.
Imprezy różniły się od siebie jedynie rodzajem i ilością wypijanego alkoholu.
Dzisiaj trudno mi sobie przypomnieć imprezę, która nie skończyłaby się kacem na drugi dzień. Ale pośród nas były również osoby, które nie cierpiały po imprezie.
Szły na drugi dzień do pracy, bez bólu głowy. Na nich w ogóle nie zwracałam uwagi. Moimi przyjaciółmi byli tylko ci, którzy się upijali. To, że ktoś nie pamiętał wczorajszych ekscesów, było traktowane jako śmieszne, wesołe i dowcipne.
Coraz częściej spotkania towarzyskie zaczęły się przenosić z mieszkań do lokali. Nigdy nie mówiłam, że idę na piwo. Chodziłam spotkać się ze znajomymi, na bilard, czy na lotki. Coraz częstsze wizyty w lokalach spowodowały to, że miałam tam coraz więcej znajomych - tzw. stałych bywalców. Nie musiałam się już z nikim umawiać, żeby tam pójść i napić się.
Coraz częstsze rozczarowania, niepowodzenia, najmniejsze potknięcia, kazały mi chodzić do knajp i aplikować sobie dawkę zapominacza i rozweselacza. Pomagało jak cholera, więc dlaczego tego nie robić.
Dużo czasu zajęło mi dostrzeżenie mojego problemu alkoholizmu. Wiele lat uważałam, że piję towarzysko, mimo tego, że z piciem towarzyskim już dawno przestało to mieć cokolwiek wspólnego.
Dawno temu czekałam w kolejce do lekarza w przychodni w nieistniejącym już parterowym budynku przy ul. Roosevelta. Tam na ścianie wywieszony był test stwierdzający uzależnienie. Zaczęłam go czytać z nudów, jak to w oczekiwaniu na swoją kolejkę bywa. Tam bodajże na 6 pytań odpowiedziałam twierdząco. Kiedy przeczytałam diagnozę, pomyślałam sobie: - Jaki dureń ten test układał ?
Wchodził jeszcze w rachubę błąd w teście, bo przecież nie można pytać: "czy kiedykolwiek ci się zdarzyło" ? tylko "czy ci się często zdarza" ? No bo cóż z tego, że kiedyś mi się film urywał, cóż że raz kiedyś ktoś mnie namówił na klina rano i chociaż gębę wykręcało, to w sumie jednak pomogło, cóż że wypiłam więcej niż zamierzałam ? Albo to ja jedna ?
Nie ! ten test był zdecydowanie głupi, nieżyciowy i napisany przez jakiegoś porąbanego naukowca, który nie umie się bawić.
Ja alkoholiczką ? Przecież wiem jak wygląda prawdziwy alkoholik. Widuję czasami na ulicy sąsiada jak się zatacza (nawet nie czasami tylko często), wiem jak wyglądał mój mąż, kiedy wracał po dwu lub trzydniowej libacji, widziałam nie raz pijaków w parku z flachą jabola albo denaturatu w ręku, śpiących na ławkach pod krzaczkiem itp.
O! to są alkoholicy! Ale przecież nie ja.
Ja nie mam problemu alkoholowego tylko po prostu ja umiem się bawić, nie tak jak niektórzy ponuracy, co to nie wypiją tylko obserwują, szpiegują i kto wie czy nie donoszą ?
Jak na kobietę miałam zawsze mocną głowę. Potrafiłam bez trudu "przepić" niejednego faceta i to stanowiło mój powód do dumy. Jakże bym mogła zrezygnować z picia i pozbawić się takiego prezentu od natury.
Jeszcze mnie utwierdzał w moim poczuciu wyższości, pewien kolega, który wygłaszał teorię, że podatność człowieka na wpływ alkoholu jest wyłącznie sprawą silnej woli, a upijają się osoby wyłącznie o słabym charakterze.
No to już dużo więcej nie trzeba było do szczęścia. Fundament mojego picia umacniał się.
Aż kiedyś odwiedziła mnie koleżanka, dawna znajoma sprzed lat, z którą to jak mówi± z niejednego pieca chleb jadłam.
Powiedziała, że ma problem z alkoholem, że w domu dzieje się źe, bo mąż pije a ona razem z nim, że już ma tego dosyć nie panuje nad sytuacją i w ogóle nie wie co robić. No wiec ja mając kontakt z inną Al - anonką postanowiłam jako dobra koleżanka pomóc.
W ten sposób trafiłam na pierwszy mityng. Nie czułam się alkoholiczką, tylko zabierałam Elę co tydzień na spotkanie i dzielnie wypowiadałam to co tak trudno było przez usta przepchnąć. Robiłam to dla Elki. Tak potrafiłam się poświęcić.
Ach jaka ja dobra kumpela jestem !!! Pożytek z tego jednak jakiś był - nie piłam.
Ale mój mechanizm dumy i kontroli, do tego intelektualizacja, doprowadziły do tego, że jak tylko Ela przestała chodzić na meetingi to ja uznałam, że przecież już sobie poradzę, już nie potrzebuję tych, od których czułam się lepsza.
Bo może dla nich nie ma powrotu do picia kontrolowanego, ale przecież mnie to nie dotyczy. Póki co, to nie piję bo mam taki kaprys, a nie dlatego, że jestem alkoholiczką ( a w ogóle to co to za słowo ? Przecież wypowiadałam je tylko dlatego, że taki był warunek uczestnictwa w spotkaniach ).
I tak nie rozumiejąc znaczenia słowa nawrót, uległam mu jak miękka plastelina ulega naciskowi silnych rąk.
No i wróciłam do mojego picia , o którym myślałam, że jest - w zasadzie kontrolowane, tylko czasami się wymyka spod kontroli.
Hahahaha! Dlaczego nie mogę się dzisiaj na myśl o tym powstrzymać od śmiechu ?
Jeszcze nie było tego najgorszego - picia z wyrzutami sumienia i poczuciem winy. Ale i na to przyszedł czas.
Byłam jeszcze nie taka stara, wesoła, towarzyska i bardzo samotna. Byłam również jako tako życiowo zabezpieczona: z własnym mieszkaniem, pracą, niezłym zawodem, więc kręciło się zawsze mniej lub więcej adoratorów najbardziej pragnących wprowadzić się i znaleźć przytulny kąt i zabezpieczenie, że zawsze będzie na piwo.
Im więksi nieudacznicy i obiboki tym chętniej nadskakiwali i nawet do ołtarza zaciągnąć próbowali.
A mnie się wydawało, że to moja osoba jest taka atrakcyjna, wiec od czasu do czasu przeżywałam tzw. zawody miłosne.
Bo jak jakiś facet był bardziej życiowy i rozsądny to jednak nie widział mnie jako gospodyni, towarzyszki życia, jedynie kupelę do wypicia i ewentualnie uprawiania gier miłosnych, co z czasem do mnie w sposób brutalny docierało.
Więc taki stres trzeba było zawsze zapić. Zapijałam tak długo, aż sama dochodziłam do wniosku, że przegięłam pałę, bo tylko potwierdzam czyje podejrzenia co do mojego pijaństwa.
Wtedy zaczęły następować pierwsze próby podejmowania abstynencji.
Najczęściej przestawałam pić głównie dla udowodnienia, że tak naprawdę to ja wcale nie jestem, żadną pijaczką i potrafię funkcjonować normalnie, bez alkoholu.
W czasie takich okresów abstynencji życie wracało do normy. Nadrabiałam zaległości, podreperowałam zdrowie, poprawiałam stosunki z pracodawcami, relacje rodzinne.
Trwało to tak długo, aż dochodziłam do wniosku, że jestem już wyleczona i tym razem na pewno już będę umiała pić pod pełną kontrolą.
I historia się powtarzała. Znowu zabawa, kolejne znajomości, romanse, zawody, depresje, i okresy abstynencji.
Coraz częściej okazje do wypicia zaczynały się zagęszczać. Zaczęłam kupować piwo do domu i popijać przy okazji jakiś czynności np. sprzątanie, praca zawodowa itp. Miałam już na sumieniu picie kilkudniowe - tzw. niedopuszczanie do kaca.
Zawsze piłam BO coś tam . . .
- BO byłam załamana z powodu braku pieniędzy i rosnących długów, albo
- BO dostałam większe pieniądze i mogłam sobie na picie pozwolić,
- BO czułam się samotna i było mi smutno, albo
- BO znalazłam się w fajnym towarzystwie i było wesoło . . . itd. itp.
I tak okresy picia i abstynencji przeplatały się z różną częstotliwością.
Kolejny etap mojego życia zaczął się, kiedy poznałam mojego drugiego męża.
Nie było to kolejne wariackie zauroczenie, połączone z sutym zakrapianiem spotkań towarzyskich. W końcu stan±ł na mojej drodze człowiek spokojny, odpowiedzialny, poukładany, nie - wariat i nie - alkoholik.
Nie była to gorąca wariacka miłość. Potrzebowaliśmy siebie wzajemnie. Ja jego z moim alkoholizmem, o którym on nie chciał wiedzieć i nie rozumiał, a on mnie z jego zamieszkującą pod jednym dachem ex małżonką, której kochankowie doprowadzili go do nerwicy żołądka.
Nie byłam przy nim abstynentką, ale piłam razem z nim ilości, przy których nie byłam obiektem obmawiań.
Poza tym zmieniłam lokal, na taki, gdzie mało kto widział mnie kiedykolwiek na rauszu. Czasem kupowaliśmy bombeczkę na wieczór i wypijaliśmy po 2 drinki, czasem było to piwo, ale generalnie nie było przesady w ilości wypijanego alkoholu.
Zaczęłam popijać coraz więcej jak dowiedziałam się o jego chorobie. Najpierw podejrzenia, potem wyrok - nowotwór złośliwy.
Ale nadzieja zawsze umiera ostatnia. Więc póki jeszcze choroba nie zaczęła swojego procesu wyniszczania organizmu, walczyliśmy oboje o cud.
Wtedy mocno ograniczyłam swoje picie ze względu na konieczność wyjazdów, wizyt u lekarzy itp. Niestety po przebytej chemii, nast±piła neutropenia, która zapoczątkowała powolny i bolesny proces umierania.
Musiałam wykonywać przy chorym mężu czynności pielęgnacyjne, do których nie byłam przyzwyczajona, a które mówi±c wprost wywoływały moje obrzydzenie. Wiedziałam, że on wystarczająco cierpi, żebym jeszcze miała mu to obrzydzenie okazywać.
Tak się pomału zaczynało moje "znieczulanie" alkoholem. Po piwie mogłam spokojnie wykonywać wszystko co trzeba, nie tylko nie okazuj±c, ale także nie odczuwając obrzydzenia. Popijałam potajemnie w kuchni, zawsze chowając butelkę.
Później nagłe pogorszenie stanu zdrowia, karetka, szpital.
Moim zadaniem było tylko codziennie przyjechać do szpitala i załatwić parę niezbędnych spraw. Z reszty dnia nikt mnie nie rozliczał.
Wracałam do pustego domu, gdzie tak wiele rzeczy przypominało mi, jak szczęśliwi byliśmy jeszcze nie tak dawno. To było nie do zniesienia. Zaczęłam z tego domu uciekać, w miejsca gdzie nie czuć pustki, gdzie toczą się rozmowy na normalne zwyczajne tematy, gdzie nie muszę bez przerwy myśleć o tym co nieuniknione - o zbliżającej się śmierci.
Mąż leżał w szpitalu miesiąc czasu. Przez ten okres nie trzeźwiałam wcale. Jadąc do szpitala połykałam olbrzymie ilości Tik - Taków, łudząc się, że nikt nie poczuje, że piłam.
Potem przyłapałam się nawet na tym, że myślę o jak najszybszym opuszczeniu szpitala, żeby już móc się znaleźć w knajpie przy upragnionym piwie. Siedziałam tam jak najdłużej się dało przy 2 - 3 piwach. Nie upijałam się w knajpie, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo się nie zataczałam i nie mówiłam pl±cz±cym się językiem. Kupowałam najczęściej po dwa piwa w trzech różnych sklepach, rzadziej wódkę.
Wstyd mi było kupić 6 piw w jednym sklepie, żeby sobie o mnie czegoś nie pomyśleli ( jakby 2 piwa codziennie były rzeczą normalną ). Zawsze musiało starczyć na rano.
Śmierć męża nie przerwała mojego ciągu. Pogrzeb zorganizowałam resztkami sił nie przerywając picia, bo przecież nie miałabym na nic siły. Intensywnie pomagał mi kolejny obibok, który liczył na szybkie załapanie się na puste miejsce po zmarłym mężu.
Nie potrafiłam już normalnie funkcjonować bez rozpoczęcia dnia od 2 piw, albo 100g w drinku, po które ochoczo latał do sklepu mój obibok, towarzysz±c mi oczywiście w wypijaniu zakupionego towaru.
Nawet w dniu pogrzebu i na stypie podejmowałam rodzinę męża po drinku. Mnie się wydawało, że nikt nic nie czuje, ale koleżanka mi powiedziała, że czuć ode mnie alkohol.
Oczywiście, kiedy było już po wszystkim wróciłam do domu zamknęłam się na przysłowiowe 4 spusty i upiłam tak, że nic nie pamiętałam na drugi dzień.
Przypominał mi o tym niewyobrażalny kac i potwornie zapuchnięte od płaczu oczy. Oczywiście musiałam się zaleczyć. Zaleczałam się tak jeszcze prawie 2 miesiące.
Nie mogłam przerwać tego zaklętego kręgu. Stałam się stałym bywalcem pobliskiej knajpy o nienajlepszej renomie w okolicy.
Kiedyś zaskoczył mnie pewien inny stały bywalec, który jeszcze w miarę trzźwy powiedział mi:
- " Iwona ty tutaj nie pasujesz do nas ".
Przez następne parę dni sączyłam piwa w domu w samotności, ale po pewnym czasie zapomniałam o zimnym kuble na łeb i znowu mnie poniosło do mojej spelunki. To był okropny okres w moim życiu. To było moje dno.
Chodziłam zaniedbana, w domu panował bałagan, brud. Przez 3 miesiące nie zmieniałam pościeli, często spałam w lumpach. Potrafiłam chodzić tydzień w tej samej bluzce, bez makijażu z tłustymi włosami. Nic się nie liczyło tylko picie. Coraz więcej zdarzało mi się rzeczy, które tak krytykowałam u innych. Mówiłam na przykład:
- " jak się nie ma pieniędzy to się nie idzie na piwo"
W ten sposób wyrażałam się o ludziach, którzy musieli się napić i potrafili wybłagać kolejną "krechę" u barmana albo naciągnąć lub wręcz wyłudzić od kogoś na piwo.
I ja to zrobiłam ! Też wzięłam piwo w barze na "krechę". Mało tego. Kolejny raz zadzwoniłam do baru i poprosiłam, żeby mi przyniesiono piwo do domu, bo się bałam, że nie doniosę szklanki do ust, że mnie ktoś z sąsiadów zobaczy, jak drży całe moje ciało.
Po tym zdarzeniu przez półtora dnia leżałam chora w domu z postanowieniem, że już skończę z tym, ale przyszedł obibok " ratować moje zdrowie ", no i się zaczęło. Już czułam się lepiej i mogłam zaczynać od nowa.
Raz na tydzień lub dwa przyjeżdżały do domu córki i widziały ten żałosny obrazek. Prosiły, błagały, groziły, a ja obiecywałam, i po raz kolejny nie dotrzymywałam słowa. W końcu zagroziły, że mnie podadzą na przymusowe leczenie ...
Jejku !!! Przestraszyłam się ... ale szybko sobie wytłumaczyłam, że przecież nie mogą, bez wyroku, bez nakazu. Ale ziarno już posiały.
Tragedia ! Żeby moje córki w ogóle wspomniały o czymś takim jak przymusowe leczenie, żeby im taka myśl do głowy przyszła ?
Ja już byłam na swoim dnie, a to mnie jeszcze do tego dna przydusiło.
Zbiegło się to z okresem świąt Wielkiej Nocy i w Wielki Piątek, postanowiłam nieodwołalnie . . .KONIEC PICIA. Nigdy nie zapomnę tego kaca.
Sprawdzałam nawet, czy jest opłacona moja polisa na życie, żeby w razie czego dzieci miały mnie za co pochować.
Tak! Naprawdę liczyłam się z tym, że mogę po prostu umrzeć. Takie było moje samopoczucie przez pierwsze 2 dni.
Prosiłam już tylko Pana Boga, żeby pozwolił mi przeżyć jeszcze jeden dzień, żeby alkohol wyparował z mojego organizmu, żeby w czasie ewentualnej sekcji zwłok, nie mówili, że umarłam pijana.
Nie wiem co by było, gdybym nie przestała. Może bym już nie żyła ?
Może zabiłabym się nie mogąc pogodzić się z takim upodleniem z brakiem szacunku dla samej siebie, z wyrzeczeniem się własnego człowieczeństwa ?
Jedno wiem na pewno. Zrobię wszystko, żeby ten piciorys nie miał już nigdy dalszego ciągu.
Iwona
Opublikowano: 01.01.2022 r.